środa, 29 grudnia 2010

Najważniejszy news 2010

Pora podsumowań. Jest w czym wybierać: spadające samoloty, wybuchające wulkany, ludzie na psychotropach, startujący do wyborów prezydenckich, krzyże, podnoszenie vatu, hańba i w ogóle.

Ja skupię się na wiadomości, która jest dla mnie najważniejsza. Okazuje się, że wkrótce zostaniemy pobłogosławieni możliwością obejrzenia nowej części nieśmiertelnego klasyka.

"Manos".

Tak jest, będzie nowy film, stary Master, a także koleś, który pracował przy "Zombie strippers". Będzie ciekawie.

http://www.torgolives.com/

czwartek, 23 grudnia 2010

Elementarne, Watsonie

Bardzo dawno temu, kiedy Ziemia miała stosunkowo niewielki przebieg, ładne wykończenia, wypolerowany lakier, a silnik nie brał jeszcze oleju, pan Słomczyński pisał kryminały. Wydawał je pod pseudonimem Joe Alex. Główny bohater był pisarzem kryminałów, nazywającym się Joe Alex. Bohater miał dojścia do Scotland Yardu i pomagał gliniarzom w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych.

Przy całym szacunku dla autora, ja nie jestem w stanie strawić takiej literatury. Pierwsza sprawa: bohater i pseudonim literacki taki sam - zawsze budzi to we mnie niechęć. Druga sprawa: te trzy kryminały Alexa, które przeczytałem (tylko dlatego zresztą, że po prostu nie miałem akurat innych książek pod ręką) są nudne, schematyczne, zawsze na ostatnich stronach następuje monolog bohatera, szczegółowo wyjaśniający intrygę, bohaterowie są papierowi a dialogi nienaturalne i potężnie zalane słowotokiem. Trzecia sprawa: zawsze wkurza mnie ta buta literackich detektywów. Widzą kolesia z tatuażem, lekko utykającego na lewą stopę, krótko ostrzyżonego i od razu wyrokują: były żołnierz marines, postrzelony w akcji. Nawet przez chwilę nie biorą pod uwagę, że facet może mieć tatuaż, bo po prostu coś takiego mu się podoba, utyka, bo w dzieciństwie miał wypadek na nartach, a włosy, zwykle sięgające tyłka, akurat obciął, bo ma potworny łupież i zaczęły mu się rozdwajać końcówki.

Krótko mówiąc, nawet przydługie, śmiertelnie nużące trylogie fantasy są dla mnie bardziej atrakcyjne od kryminałów.

Przesuńmy wskazówki zegara o jakieś pięćdziesiąt lat naprzód. Ziemia jest starsza, trochę poobijana, tu i tam zaczyna rdzewieć. A ja trafiam na serial "Castle".

No dobrze, esencja serialu jest mniej więcej taka: autor bestsellerowych kryminałów ma dojścia do wydziału zabójstw nowojorskiej policji i pomaga im w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Nie wygląda to zbyt obiecująco, prawda? A jednak dałem "Castle'owi" szansę. I nie żałuję. Jest to jedyny z obecnych seriali, które na bieżąco oglądam.

Najpierw trzeba przełknąć idiotyczny i nieprawdopodobny pomysł - grafomana, snującego się przy pani detektyw, jak smród za spaloną kaczką. No dobra, w pilocie serialu było to uzasadnione: wyglądało na to, że gliny polują na psychola, zainspirowanego powieściami Castle'a. A teraz zaczyna się bzdura - Castle'owi podoba się pani detektyw i czerpie z jej pracy natchnienie, a że jest kumplem burmistrza, udaje mu się dostać pozwolenie na prowadzenie researchu w terenie z detektywami. Gorzka pigułka, ale w sumie da się łyknąć. Dalej jest już tylko lepiej.

Przede wszystkim to, co omija widza polskich wersji językowych. Dialogi. Są świetnie napisane, zabawne i ogólnie pełne ciętych ripost. Po drugie: bohaterowie. Mają swoje charaktery, dają się lubić, a widz jest w stanie trzymać ich stronę. No i na koniec: intrygi. Wiadomo, każdy odcinek zaczyna się od trupa. A potem jest szukanie mordercy. Na szczęście fabuła zwykle jest poprowadzona w taki sposób, że bardzo rzadko widz wyprzedza bohaterów w rozwiązaniu zagadki. Zwykle i widz, i bohaterowie idą jednym krokiem po nitce do kłębka. Przy czym nie można narzekać na tempo akcji, a szkoda, bo naprawdę chciałbym znaleźć coś, za co mógłbym skrytykować ten serial.

Wypadałoby teraz podsumować wywód. No to proszę: zamiast tracić czas na debilizmy w stylu "W-11", "Detektywów", "Ojca Mateusza", czy kolejne klony "CSI" - lepiej oglądać serial "Castle". A Joe Alexa można powspominać, że było kiedyś coś takiego, ale lepiej pozwolić książkom kurzyć się na półkach, niż je czytać.

http://www.castletv.net/

wtorek, 14 grudnia 2010

Narodziny recenzji - ciężki poród...

Miałem naprawdę parszywy zeszły tydzień - owszem, potrafię sobie bez wysiłku wyobrazić mnóstwo paskudnych wydarzeń, które jednak mi się nie przytrafiły, więc niby nie powinienem się nad sobą użalać... Mimo to, kiedy człowiek musi uśpić psa, którego miał od szesnastu lat, może wykazywać oznaki lekkiej melancholii, ok?

W każdym razie, w takich sytuacjach dobrze czasem sobie przypomnieć, że warto patrzeć na jasną stronę życia. Więc powtórzyłem sobie "Life of Brian". Dawno nie pisałem recenzji, jeszcze dawniej nie brałem się za udany film, który mi się podobał, więc podjąłem się tego wyzwania.

Najpierw miałem kłopot - jak napisać tę recenzję, żeby nie była tak schematyczna, jak generyczny szablon recenzencki, który przedstawiłem przy okazji rozważania sensu recenzji. Blisko dwa dni trwało, nim wpadłem na pomysł. Jaki? To już okaże się w samej recenzji.

Usiadłem przy klawiszach, napisałem mniej więcej połowę tekstu. Potem miałem przerwę do następnego dnia, związaną ze spożywaniem piwa. Na drugi dzień skontrolowałem to, co już napisałem i dopisałem zakończenie. Następnie szybko zredagowałem największe błędy stylistyczne.

Następnego dnia próbowałem wrzucić recenzję na filmweb. Bez powodzenia - nie dało się wstawiać linków do osób i filmów (ten wymóg dla recenzji przeznaczonych na filmweb od początku budził moje największe opory i działał mi na nerwy. Z czasem, jak widać, sytuacja wcale się nie poprawiła). Normalnie działa to tak, że zaznaczam w tekście nazwisko albo tytuł, klikam na przycisk "dodaj link" i w oknie dialogowym wyświetlają się propozycję, do której filmwebowej strony ma prowadzić hiperłącze. Teraz działa to tak, że gdy wybiorę propozycję, to zaznaczony tekst znika, a przycisk "akceptuj" w oknie dialogowym nie wywołuje żadnego efektu. Poczekałem do poniedziałku.

Poniedziałek, najpierw próba dodania recenzji. Bez zmian, linkować dalej nie byłem w stanie. Wiadomość do weryfikatorki, opiekującej się nadsyłanymi recenzjami, zgłaszam problem i cierpliwie czekam. Po południu zaglądam, aby sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Jest odpowiedź na wiadomość, rzeczywiście - był problem, ale już wszystko działa. Super.

Szybko okazuje się, że jednak nie działa. Nie chcę nękać weryfikatorki kolejnymi wiadomościami, więc zaczynam kombinować. Otwieram jedną z już zaakceptowanych recenzji i sprawdzam, jak to właściwie działa. Znajduję BBCode. No dobra, wstukam dziada ręcznie. I zaczynają się schody: każdy film i osoba mają swój numer w bazie danych filmwebu. Zazwyczaj można je znaleźć w adresie strony danego filmu/aktora. Ale nie "Life of Brian", tam jest tylko tytuł, żadnego numeru. Pół godziny poszukiwania w końcu dało rezultat - znalazłem w ostatnim miejscu, w jakie zajrzałem, czyli w dyskusjach na temat filmu. Adresy wątków powiązanych z filmem zawierały w sobie numer. No dobrze, w takim razie mogę już stukać BBCode (strony do których potrzebowałem innych odnośników już wcześniej znalazłem i otworzyłem, zatem od tych numerów dzieli mnie tylko kliknięcie). Znowu, długa, żmudna i niepotrzebna robota - bo na cholerę te hiperłącza? Przecież u góry strony jest wyszukiwarka, jeśli czytelnik chce sprawdzić stronę Grahama Chapmana na filmwebie, wystarczy, że wpisze tam jego nazwisko, albo po prostu kliknie na tytule filmu i otworzy nową stronę, gdzie znajdzie wszystkie informacje.

W końcu ostatnie hiperłącze działa (na szczęście, da się to sprawdzić podczas edycji). Jeszcze tylko przeróbka jednego zdania, aby wyklarować wywód, który chyba był zbyt mętny i zapisanie kontrybucji. Jestem tak dumny z siebie, że piszę wiadomość do weryfikatorki, przy okazji zgłaszam, że wciąż mam problem z hiperłączami. Weryfikatorka odpisuje, że u niej wszystko działa. Tylko wzruszam ramionami - zanim spróbuję wrzucić następną recenzję, minie przynajmniej dwa tygodnie, może do tego czasu problem zniknie i u mnie. Na wszelki wypadek chcę sprawdzić, czy ten sam problem wystąpiłby, gdybym próbował dodać recenzję do innego filmu - ale okazuje się, że osiągnąłem limit kontrybucji na jeden dzień. No proszę, musi być mnóstwo recenzentów na filmwebie, skoro można wysłać już tylko jedną recenzję dziennie. Eksperyment odłożony na bliżej nieokreśloną przyszłość.

A teraz zaczyna się ruletka. Oczekiwanie, czy kontrybucja zostanie zaakceptowana. W starym filmwebie wiedziałem przynajmniej, gdzie sprawdzić, jaki jest czas oczekiwania na weryfikację, teraz nie mam pojęcia, czy i gdzie da się znaleźć tę informację. Więc trzeba będzie się co tydzień logować, żeby tylko sprawdzić, czy tekst wciąż czeka, czy już po wszystkim.

Dlaczego piszę, że to ruletka? Przecież mam już koło 70 tekstów opublikowanych, więc chyba umiem je już pisać tak, żeby nie dawać powodu do ich odrzucenia? No, nie do końca. Recenzja "Ghost writera" została za pierwszym razem odrzucona. Rozpieprzyło się formatowanie tekstu. Musiałem wrzucić kontrybucję jeszcze raz. Zamiast czekać trzy tygodnie na publikację, czekała sześć. Poza tym, nigdy nie wiadomo, czy weryfikatorka w końcu nie straci do mnie cierpliwości i nie każe czegoś zmienić. Mimo wszystko, sądzę że w porównaniu z innymi moimi eksperymentami, recenzja "Life of Brian" jest całkiem normalna. Zresztą, próbowałem czytać teksty niektórych autorów, którym odrzucono recenzję, a potem awanturowali się o to (teksty ostatecznie zamieszczają na swoich blogach). Jeden z nich zaczynał recenzję od zdania na sześćdziesiąt (słownie: 60) wyrazów. Pocieszam sam siebie, że ja takich cudów nie wyczyniam.

Podsumowując: mnóstwo czasu, sporo klikania i o wiele za dużo przebiegu klawiatury, po czym, 13 grudnia, wrzuciłem recenzję "Life of Brian". Zobaczymy, kiedy ty, czytelniku, będziesz mógł ją przeczytać.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Nowy dzień

Dzień dobry.
Nie ma sprawiedliwości. Nie ma boga. Nie ma szans. Nikt nikogo tak naprawdę nie kocha, każdy jest w rzeczywistości absolutnie sam. Jedyne, co można w życiu osiągnąć, to starość, niedołężność i ból. Mnośtwo bólu.
Miłego poniedziałku.


Piosenka na dziś:

piątek, 3 grudnia 2010

Wyścig o władzę

OK, w Krakowie w ten łykend ma się rozegrać druga tura. Centusie decydują, kto ma nimi rządzić. Do wyboru:
- zawodnik pochodzący z Sosnowca, który już przez dwie kadencje dowodzi grodem Kraka
- zawodnik z Jordanowa, który sterował Niepołomicami (zakładam, że to jakiś organizm miejski, tak wspaniały, że warto modelować Kraków na jego wzór)

Zabawne, że Krakowem nie jest w stanie rządzić nikt, kto z tego miasta pochodzi, ale co tam, nie o to mi akurat chodzi. Chodzi mi o to, że jednego z kandydatów popiera sam... Krzysztof Hołowczyc.

Wyjaśnijmy sobie - Hołek dobrym kierowcą jest, ale pochodzi z... Olsztyna. To pieprzony drugi koniec Polski. Dlaczego w lokalnych wyborach ma się udzielać ktoś, kto w Krakowie pojawia się tylko tranzytem?

Po namyśle jednak uznałem, że może to dobry pomysł. Ale trzeba trochę go zmodyfikować. Skoro Hołek wspiera jednego kandydata, inny kierowca, dajmy na to, wywodzący się z Krakowa Leszek Kuzaj, powinien wesprzeć drugiego. A potem obaj kierowcy powinni się ścigać. Start na granicy Krakowa, przy trasie na Wieliczkę, meta w Balicach, punkt kontrolny pod hotelem Cracovia. W godzinach szczytu, rzecz jasna.

Prezydentem zostaje ten kandydat, którego kierowca zwycięży w wyścigu. Może to nie demokratyczne, ale o wiele zabawniejsze i bardziej interesujące. A obywatele przynajmniej nie będą ryzykowali połamanych nóg w skutym zimą mieście, bo nie będą musieli przedzierać się przez zaspy do urn.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Jak to się laptopy dzisiaj kupuje

Oto, jak wygląda kupowanie - a raczej próba zakupu - laptopa, w sklepie Maszyny Liczące Bajt* przy ulicy Dwóch Zbitych Desek*

Należy tylko zastąpić wyraz "cheese" wyrazem Laptop, a zamiast grajków wyobrazić sobie boomboxa, dopieprzającego techno na pełen regulator. Aha, no i u Pythonów sprzedawca jest uprzejmy i zwraca uwagę na to, że ma klienta.







--------------------------------------

*) Nazwa zmieniona
*) Nazwa zmieniona

poniedziałek, 15 listopada 2010

Znowu o F1

Po sezonie, jest nowy mistrz F1, wkrótce zacznie się karuzela z podpisywaniem kontraktów, a potem następny sezon. Normalna kolej rzeczy. Można pozwolić sobie na chwilę refleksji.

Sam sezon był... no, skłamałbym pisząc, że ciekawy. Był ciekawszy niż zwykle, ale niektóre zebrania rodzicielskie w podstawówkach są ciekawsze, niż zwykły sezon F1. Gros wprowadzonych zmian bez większego znaczenia, jedynie zmieniony system punktacji sprawił, że aż do ostatniego wyścigu nie było na sto procent pewne, kto zostanie mistrzem.

Dla mnie wyznacznikiem tego, czy było ciekawie, jest to, co mój mózg o wypłukanych alkoholem neuronach zapamiętał. W takim razie, wyliczanka: lift off Webbera; pożar Lotusa; kwalifikacje w Spa, podczas których odbył się prawdziwy wyścig; połowa wyścigu za samochodem bezpieczeństwa w Korei; latające po pitach koło. Dalej musiałbym porządnie się zastanowić, a na takie wysiłki umysłowe nie mam ochoty.

Za to wyrobiłem sobie nowe opinie o kilku kierowcach. Jak wszystkie moje opinie i te są tendencyjne, niesprawiedliwe i wykształcone na niepełnym obrazie sytuacji - ale skoro dziennikarzom i liderom ugrupowań politycznych takie podejście do tej pory nie zaszkodziło, ja nie zamierzam zeń rezygnować.

Wyliczanka numer dwa:

Vettel - przed sezonem twierdziłem, że spośród młodych w F1, on jest najsensowniejszy. Teraz przekonałem się, że jest niczym Hamilton w poprzednich sezonach - arogancki, zbyt pewny siebie, nie rozumie przepisów uprawianej przez siebie dyscypliny, a gdy tylko nie jest na prowadzeniu, puszczają mu nerwy i popełnia katastrofalne błędy. Krótko mówiąc, mistrz świata na miarę nowego pokolenia kierowców.

Horner - nie kierowca, ale skoro przy Red Bullach jestem... Ciekawa obserwacja - tylko raz widziałem go uśmiechniętego i wyluzowanego. Gdy w Korei jego auta zakwalifikowały się wysoko, a pojawiły się szanse, że wyścig się nie odbędzie. Wtedy bez walki dostałby połowę punktów, na które normalnie musieliby zapracować przez cały wyścig, nie tracąc pozycji. Kiedy wyścig jednak się rozpoczął, pan Horner znowu przypominał kłębek nerwów, na kofeinowym haju.

Hamilton - kiedy zostawał mistrzem, uznałem, że coś jest nie tak. Kapryśny szczyl, wszędzie jeżdżący z tatusiem, zajęty reklamowaniem męskiej bielizny, zwalający winę za swoją niekompetencję na samochód został mistrzem? No pięknie. W tym sezonie odzyskał kilka punktów w moim rankingu. Raz - po lekcji pokory, już nie zachowuje się tak arogancko. Już jest mniej "jestem królem jazdy na mokrym", a więcej "zespół wykonał fantastyczną pracę, dziękuję wam chłopaki". Dwa - w Korei pokazał, że naprawdę chce się ścigać. Woda strumieniami spływała z toru, a Hamilton przez radio zapewniał "już jest całkiem dobrze, tylko zacznijmy wreszcie ten wyścig!". Trzy - otarł się o tytuł mistrza, ale przegrał. Gdy wysiadł z samochodu potrafił założyć maskę z uśmiechem i pogratulować Vettelowi. Co gładko doprowadza mnie do Alonso.

Alonso - bucem był i bucem pozostał. Przerżnął wyścig i wygrażał Pietrowowi, jakby Rosjanin był Massą i na komendę miał obowiązek dać mu drogę. Przy okazji - ta przewaga punktowa, z którą Alonso O Ubezpieczonych Kciukach startował w Abu Dhabi, była skutkiem tylko i wyłącznie tego, że Massa zrozumiał szyfrowaną transmisję "Fernando jest szybszy od ciebie, potwierdź!" i potulnie przepuścił buca, aby ten spokojnie zwyciężył. Najbardziej podobały mi się zachęty, jakich inżynier udzielał Alonso przez radio: wiemy, jak wielki jest twój talent, użyj go i wyprzedzaj! Czekałem na teksty w stylu "jesteś przystojniejszy i wyższy od tego paskudnego Rosjanina, masz większego penisa i jesteś lepszym kochankiem, cały świat cię kocha, tylko wyprzedź Pietrowa, prosimy". Psychologia na przedszkolnym poziomie nie pomogła, Alonso musiał dojechać do mety za żółtą Ładą Pietrowa. Inna sprawa, że nawet gdyby wyprzedził Rosjanina, to wciąż byłby na szóstym miejscu, czyli i tak nie zostałby mistrzem.

Kobayashi - utkwił mi w pamięci dlatego, że jest pierwszym Japończykiem, który nie stwarza ciągłego zagrożenia na torze, a wygląda na to, że jest obiecującym kierowcą.

Senna - ilekroć wypadał z toru, z grobu prawdziwego Senny dochodziły dziwne odgłosy, jakby coś się w nim obracało.

Webber i Massa - dwaj niepocieszeni frajerzy, którym się wydawało, że właściciele teamów nie mają nic przeciwko temu, aby jeżdżący w tych samych barwach kierowcy uczciwie walczyli o jak najlepsze pozycje.

Na tle tych wszystkich pajaców jeden kierowca zapadł mi w pamięć jako człowiek opanowany, o jajach ze stali, umyśle zimnym, niczym serce mojej byłej, a do tego o umiejętności przyjmowania porażek z godnością. Zatem:

Heikki Kovalainen. Czytelniku, wczuj się w niego. Jedziesz w kiepskim aucie, ale dajesz z siebie wszystko. W lusterku widzisz Red Bulla, prowadzonego przez bardzo sfrustrowanego kierowcę. Nagle czujesz silne pieprznięcie od tyłu i Red Bull odrywa się od ziemi, wykonuje taniec w powietrzu i skutecznie dewastuje twoje auto. Wracasz do pitów, z kamienną twarzą opowiadasz teamowi, co się stało i serdecznie uśmiechasz się do kamery - czy wyobrażasz sobie taką sytuację? Finowi dokładnie to się przydarzyło. Mało? No to proszę: Jedziesz spokojnie, dostajesz lekkiego strzała, autem obraca. Szybko wracasz na tor, ale okazuje się, że wskutek uderzenia rozleciał się układ zasilania i benzyna trafia nie tylko do cylindrów. W lusterku widzisz rosnące płomienie. Wóz przejechał już większość dystansu, w baku jest niewiele benzyny, ale mnóstwo wybuchowych oparów, nikt nie miałby ci za złe, gdybyś zjechał na bok i spadał, gdzie pieprz rośnie. Ale nie, ty jedziesz. Nie zjeżdżasz do pitu, bo gdybyś tam eksplodował, to posłałbyś do Abrahama na piwo wszystkich mechaników, a jeden z nich wciąż nie oddał ci tych pożyczonych dwudziestu euro... Poza tym, już kiedyś paliłeś się w pitach, nie ma sensu powtarzać tej sytuacji. Więc zatrzymujesz się przy murze na prostej start-meta, spokojnie wysiadasz, bierzesz podaną gaśnicę i własnoręcznie gasisz szalejące w samochodzie inferno, wciąż grożące eksplozją.

Niestety, aby obecnie zostać mistrzem, trzeba:
a) Mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat.
b) Mieć problemy z pisaniem i czytaniem, bo cały czas, który rówieśnicy spędzili zdobywając edukację, mistrz spędził ścigając się gokartami.
c) Mile widziany bogaty sponsor, dajmy na to jakiś bank, bo wtedy team cię przyjmie, bez tego możesz być lepszy od wszystkich mistrzów, ale na piechotę tytułu nie zdobędziesz.
d) Mieć odporność psychiczną i maniery przedszkolaka.

Heikki w tych parszywych czasach, nie spełnia tych kryteriów, więc o mistrzowskim tytule może najwyżej pomarzyć.

piątek, 12 listopada 2010

A w USA puszczają fajerwerki na 4 lipca

Oglądając wczoraj wiadomości, wyrwało mi się pytanie:

- Czym różnił się marsz ludzi, którzy zapewniają, że nie są faszystami i ich konfrontacja z ludźmi, którze twierdzą, że owszem, są, od ustawki kiboli?

Siedząca ze mną przed telewizorem osoba odparła bez namysłu:

- Kibole mają szaliki i nie przeziębią się tak łatwo.

Tyle o naszym Independence Day.

czwartek, 4 listopada 2010

Za moich czasów

Za moich czasów było inaczej…
Aż dotąd uważałem, że w ten sposób swoją wypowiedź może zaczynać tylko stetryczały wapniak. Sęk w tym, że chyba stałem się właśnie kimś takim.

Za moich czasów, kiedy sprzedawca usiłował opchnąć klientowi pralkę albo laptopa (a jedna i druga rzecz zdechła mi w krótkim odstępie czasu), zachwalał, jak wspaniały jest sprzęt.

Dzisiaj nie bardzo. Przede wszystkim, od sprzedawcy dowiaduję się, że te wszystkie etykietki z wypisanym zużyciem wody i prądu, to pic na wodę, bo wszystkie pralki mają w zasadzie takie same parametry techniczne. Poza tym dowiaduję się od niego, że najdalej za dwa lata ta pralka mi się zepsuje, bo jest zaprojektowana tak, aby nawalić po zakończeniu okresu gwarancyjnego.

Podobnie z laptopem. Spieprzy się spektakularnie.

Ale sprzedawca ma rozwiązanie - ubezpieczenie towaru w Hestii. Za - zaledwie - trzydzieści procent jego ceny. I tak, pralka, zamiast 1500 będzie pana kosztować tylko 2000, laptop, zamiast niecałe trzy patyki, będzie kosztował cztery.

Na marginesie - Czytelniku, jeśli jesteś fanem któregoś z filmów, które zjechałem w jakiejś recenzji i parasz się czarną magią i voodoo - proszę, już przestań. Już wyczarowałeś to, że zepsłua mi się pralka, komputer, a teraz padło mi kino domowe. Mogę z tym żyć. Ale zostaw mojego psa w spokoju - krwotoki z nosa nie są ani trochę zabawne.

Wracając do tematu zakupów - okazało się, że w jednym z największych miast tego kraju, zakup laptopa nie jest tak prosty, jak bym tego chciał. NIgdzie nie ma tego, co człowiek sobie upatrzył, a najpopularniejszy w mieście sklep komputerowy na swojej stronie www twierdzi, że w obu swoich oddziałach ma średnie i duże zapasy takich laptopów, jakie mi się podobają, podczas gdy w rzeczywistości nie ma ich wcale i nie jest z jakiś przyczyn w stanie ich zamówić. Z kolei sklepy sprzedające asortyment od mikserów, przez kuchenki, kina domowe, telewizory, aż po laptopy, dysponują tylko egzemplarzami wystawowymi. Upapranymi, z poprzetrącanymi klawiszami, ale oferowanymi za pełną cnę, bez najmniejszych upustów.

Mam tylko jedno pytanie - dla kogo teraz tak naprawdę pracują sprzedawcy? Bo bardziej przykładają się do sprzedawania polis na towar, niż do opychania samego towaru. Za moich czasów tym drugim zajmował się sprzedawca, a tym pierwszym agent ubezpieczeniowy.

Chociaż... Skoro towaru nie ma na magazynach, to jakoś ta sprzedaż musi im się udawać. Za cholerę jednak nie rozumiem, jak.

piątek, 29 października 2010

Jak dawno napisałem tekst o Dreddzie...?

OK, wyjaśnijmy sobie jedno: Judge Dredd był w najlepszym wypadku słabym średniakiem. Wyjasnijmy sobie drugie: moja recenzja nie jest poważną recenzją, choć przekazuje moją opinię o filmie całkiem precyzyjnie. No, nie licząc tego, że podobał mi się robot urochomiony przez Rico. Wyjaśnijmy trzecie: w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś nie da rady znaleźć tego dodatkowego "obiektywizmu".

A sam Dredd...




To jest Dredd. Widzieliście coś takiego w filmie? No właśnie.

środa, 27 października 2010

Bezpiecznie w F1

Wyścig F1 w Korei wywołał sporo dyskusji – pojawiły się wątpliwości, czy należało dopuścić do sportowej imprezy w trudnych i skrajnie niebezpiecznych warunkach pogodowych. Starannie przemyślałem ten problem i uznałem, że organizatorzy wyścigu powinni byli go wstrzymać. Uznałem też, że obecna, śmiertelnie niebezpieczna sytuacja na torach musi się wreszcie skończyć.

Ponieważ nie jestem polskim politykiem, nie krzyknę, że należy powołać komisję śledczą, po czym uznam, że sprawa jest załatwiona. O nie, ja mam gotowe projekty zmian, jakie muszą nastąpić w F1. Oto one:

- Zakaz ścigania się w deszczu.
Ostatecznie, te auta nie mają szyb, dachów, błotników i wycieraczek. Do tego zostały zaprojektowane tak, aby jeździć szybko po suchym. Dlatego, jeśli spadnie choć kropla deszczu, wyścig należy wstrzymać.

- Zakaz ścigania się, gdy na torze są śmieci/rozbite elementy samochodów.
Na tym można przeciąć oponę. To bardzo niebezpieczne.

- Obowiązek ograniczenia mocy w bolidach.
Najwyżej 200 koni mechanicznych. To w zupełności wystarczy, do tego będzie bardziej ekologiczne, gdyż wozy będą zużywać mniej paliwa.

- Poduszki powietrzne, ABS i automatyczne odcięcie zapłonu po przekroczeniu 90 kmh.
Prędkość zabija.

- Pomoc psychologiczna dla kierowców, którzy nie kończą wyścigu na podium.
Nie może być tak, że ojcowie kierowców muszą brać na siebie dbanie o dobrą kondycję psychiczną syna-zawodnika. Tym muszą zajmować się profesjonaliści.

- Obowiązek montażu i jazdy na światłach mijania przez cały wyścig.
Powszechnie wiadomo, że to podnosi bezpieczeństwo.

- Wprowadzenie na odcinkach toru zakazu wyprzedzania.
Nie może być tak, że kierowca podejmuje najmniejsze choćby ryzyko, próbując zyskać przewagę nad rywalem.

W sumie…
Najbezpieczniej będzie zakazać ścigania się. Niech zawodnicy zbierają się na linii start-meta, wybierają – orzeł, czy reszka, a organizator rzuca monetą. Ci, którzy trafili, przejdą dalej. Potem następuje ponowne obstawienie i kolejny rzut bilonem. I tak dopóki nie zostanie jeden – zwycięzca wyścigu.

-------------------------------------

Słucham? Wątpliwości?
Że niby ci kierowcy zarabiają 50 tysięcy dolarów dziennie? Że bolidy są tak skonstruowane, że można przywalić w bandę mając 250 kmh i wyjść z tego bez szwanku? Że widzowie na trybunach zapłacili za bilety, a reklamodawcy wpompowali fortunę w ten sport? Że jakiś zgorzkniały frajer specjalnie obudził się w niedzielę przed ósmą rano, i mógł sobie pooglądać jak deszcz kapie w kałuże? Że nikt nie chce patrzeć, jak Red Bulle zdobywają punkty tylko za to, że doskonale poszły im kwalifikacje i Horner wolałby nie brać udziału w wyścigu? A kogo to obchodzi?
Przecież to sport. Musi być bezpieczny.

wtorek, 28 września 2010

R.I.P.

Pogrążony w żalu, z bólem i satysfakcją wspominam spędzone wspólnie chwile. Z lękiem spoglądam w przyszłość, w której tkwi dotkliwa pustka i dojmujące poczucie straty. Mimo trwającej blisko miesiąc reanimacji, moja wierna Toshiba Satellite 4070CDS odeszła do laptopowego nieba.


To poważna sprawa. Diabli wzięli moje save'y w Baldur's Gate, Terror from the Deep, Master of Orion 2... No i kilkanaście megabajtów tekstów - choć te ostatnie, przynajmniej w części, istnieją jako backupy. Ale z dymem poszła recenzja Moontrap, a miałem dla niej nawet tytuł (Ash i Chekov na księżycu!)...

środa, 11 sierpnia 2010

Sens recenzji

OK, zwykle odpowiadam na emaile. Mniej zwykle ignoruję je na śmierć – czasem dlatego, że nie widzę sensu w udzielaniu odpowiedzi, bywa też tak, że nie zadaję sobie trudu z przeczytaniem maila, gdy, dajmy na to, autor ma balistyczne podejście do słownictwa oraz popełnia każdy możliwy błąd gramatyczny, że o ortograficznych nie wspomnę. Lub zaczyna od wmawiania mi, że recenzje mają być obiektywne. Ludzie, poważnie, ten zarzut staje się już nudny.

Niedawno, w krótkim odstępie czasu, dostałem dwa maile, jeden pytający, czy i dlaczego przestałem pisać recenzje. Drugi korespondent chciał za to wiedzieć, po co w ogóle piszę, skoro nikomu się moja pisanina nie podoba i tylko obrażam ludzi. Uznałem, że te pytania zasługują na odpowiedź tutaj, co powinno zamknąć te kwestie raz na zawsze.

Odpowiedź na pytanie jeden: nie przestałem pisać. A przynajmniej nie do końca. To jest tak, że nie piszę recenzji z jakimś zapasem, czy w tempie dwóch na tydzień, a jak nie wyrobię normy, to mniej mi płacą. Fakt, dawno temu recenzje skrobałem częściej. Potem przekonałem się, że coraz więcej filmów jest miernych w najgorszy możliwy sposób: nie wywołują u mnie żadnych emocji. Nie irytują mnie, nie rozśmieszają, a recenzje stają się wtedy wtórne, do tego ich pisanie nie sprawia przyjemności. Do tego Filmweb ostatnio zaczął bić rekordy, jeśli chodzi o czas oczekiwania dla kontrybucji. Trzynastego lipca wrzuciłem dwie recenzje, od tej pory czekają na weryfikację i pokrywa je coraz grubsza warstwa kurzu. To jest dodatkowy czynnik skutecznie obniżający moją motywację. Kiedy recenzję przejdą przez kontrolę redakcyjną, pewnie znowu nabiorę ochoty na pisanie. No, chyba że ktoś z dotychczasowych czytelników tworzy własny magazyn/portal filmowy i zaproponuje współpracę, wtedy może nabiję trochę przebiegu klawiaturze – ale jakoś na to się nie zanosi.

Pytanie numer dwa... No, zacznijmy pokrętnie.

Dlaczego w ogóle czytasz recenzje? Czy dlatego, że chcesz przed obejrzeniem filmu wiedzieć, czy warto poświęcić czas i pieniądze? I w takim razie, czy ograniczasz się tylko do jednego, najwyżej dwóch recenzentów?

Jeśli tak, to zdejmij spodnie, wypnij się i połóż na wierzchu portfel. Niech każdy, kto chce, cię zerżnie i ograbi. Przykro mi, ale jeśli zawsze ktoś musi ci mówić „to jest dobre, to jest złe” to albo jesteś osobą specjalnej troski, albo zwyczajnym głupcem, nie pojmującym, że o pewnych rzeczach po prostu trzeba przekonać się na własne oczy.

Jeśli koniecznie potrzebujesz wyroczni przed pójściem do kina i wypożyczalni... Przynajmniej zadaj sobie trud znalezienia recenzenta o guście podobnym własnemu. Albo naucz się czytać ze zrozumieniem tekstu – jeśli zarzucam filmowi, że jest odmóżdżający, a cały budżet poszedł na efekty specjalne, to może to być właśnie coś, czego szukasz. A że daję do zrozumienia, że mam cię za barana? To kolejna życiowa lekcja: zawsze znajdzie się jakiś dupek, który po prostu cię nie lubi, tak bez wyraźnego powodu. Naucz się nie przejmować dupkami.

Jeśli za to czytasz recenzję po obejrzeniu filmu – pytanie i tak pozostaje w mocy. Po co? Żeby upewnić się, że skoro tobie się spodobało, to podoba się reszcie świata? No cóż, zapewniam: zawsze znajdzie się ktoś, komu film nie przypadł do gustu.

A może odwrotnie, obejrzałeś/aś box office’owy hicior i nie możesz pojąć, czym ci wszyscy ludzie tak bardzo się rajcują? W takim przypadku trafiając na krytyczną i złośliwą recenzję przynajmniej możesz poczuć się lepiej, bo wiesz, że nie jesteś jedyną osobą na świecie, rozczarowaną nowym „kultowym” filmem. W takim razie powiedzmy, że piszę te teksty specjalnie dla ciebie, żebyś nie czuł się samotnie. Powiedzmy, że kiedy większość krzyczy „było super”, a ci, którym się nie podobało milczą, żeby nie urazić uczuć większości, to coś jest nie w porządku. Rozczarowani mają takie samo prawo do głosu, jak fanatycy.

Może zupełnym przypadkiem czytasz te recenzje, bo traktujesz je jako dopełnienie filmu? Wreszcie jesteśmy na dobrej drodze, ale wciąż możesz nią podróżować głupio, albo zabłądzić. Już wyjaśniam.

Jeśli czytając opinię recenzenta odmienną od twojej, chcesz z nim potem dyskutować – pamiętaj o jednym. Nie zmienisz jego zdania. On ten film widział, przemyślał i ocenił. Jest szansa, że za, dajmy na to, osiem czy dwanaście lat spojrzy na omawiany film inaczej, ale w tej chwili nie nawrócisz go na swoją wiarę, jasne? Jedyne, co możesz w czasie tej dyskusji usłyszeć od autora tekstu, to te kawałki, które wyciął, aby materiał miał sensowną strukturę i objętość. Chcesz przekonać recenzenta, że się pomylił? Tutaj stoi duży znak „zakaz wjazdu”. Recenzent nie mógł się pomylić. On wie, czy film mu się podobał, jemu nikt nie musi mówić, czy obraz był dobry, czy zły. Nie skręcaj w tę przecznicę.

Może przeczytanie recenzji jest paliwem do rozmów ze znajomymi przy zimnym piwie? OK, w porządku. Na wszelki wypadek jednak zastanów się, czy byłoby o czym rozmawiać, gdyby każda recenzja wyglądała mniej więcej tak:

„To kolejny film tego reżysera, znanego ze swoich poprzednich filmów. Opowiada historię bohatera, który musi coś zrobić. Film, choć niepozbawiony wad, ogląda się dobrze. Ktoś może być nim rozczarowany, ale z pewnością znajdą się widzowie zachwyceni.”

Bo widzisz, większość recenzji wygląda dokładnie w ten sposób. Tylko czy jest to coś, czemu warto poświęcić swój czas?

Zacząłem pisać te teksty po obejrzeniu „Cloverfielda”. Chciałem dowiedzieć się, co za baran zrobił takie gówno, więc wpełzłem na Filmweb. Zauważyłem, że poza listą aktorów i forum, na portalu są też recenzje. Kilka przeczytałem, przy różnych filmach. Opadła mi szczęka – to, że teksty były przepełnione peanami na cześć tego, co mi się nie podoba to jedno, ale stylistycznie i redakcyjnie były w najlepszym wypadku mierne. Cóż, może miałem pecha i trafiłem na kiepskich recenzentów, bywa. Tak czy inaczej założyłem konto, napisałem dwa teksty i czekałem, jak bardzo wkurzę weryfikatora. Byłem pewien, że moje recenzje, na tle tych sztywnych, cukierkowych wypracowań szkolnych, jakich na FW pełno, wylecą, a ja dostanę wieczystego bana.

O dziwo, nie wyleciały. Na wszystkie moje teksty, w ogóle tylko trzy zostały odrzucone, a po naniesieniu niewielkich poprawek (tytuł, hiperłącza, takie bzdety) i tak trafiły na portal.

Pozwólcie, że podsumuję to jasno i wyraźnie: piszę te recenzje w taki sposób, bo mało kto tak robi. Bo co jakiś czas dostaje maile od ludzi, którzy, nawet jeśli nie zgadzają się z moją oceną filmu, to potrafią docenić styl, w jakim tę opinię prezentuję. Bo niektórzy umieją czytać między wierszami.

Poza tym: kiedy upuszczę sobie młotek na stopę, klnę. Kiedy rozczaruję się filmem, piszę recenzję. W obu przypadkach działa ta sama, irracjonalna zasada.

Więc jeśli recenzja się nie podoba – pomyśl, że przechodzisz właśnie koło placu budowy, a ktoś głośno krzyknął „Kurwa mać”. Różnica między mną, a robotnikiem jest taka, że ja mogę pozwolić sobie na luksus i moje „kurwa mać” rozciągnąć do długości tysiąca wyrazów.

wtorek, 13 lipca 2010

Niektórzy mówią, że jest bardziej rozmowny od Stiga

No właśnie...

http://www.barrichello.com.br/en/personalinfo/3-personal_info.html

Powinni zrobić update strony. Naprawdę. Powód poniżej.

http://transmission.blogs.topgear.com/2010/07/11/episode-3-rubens-exclusive-outtakes/


Powinni dodać rubrykę w rodzaju "lifetime achievement", czy coś w tym stylu.

A tak bardziej na serio - Rubens jest moim ulubionym kierowcą F1. Nie z powodu osiągnięć - na blisko trzysta wyścigów w których startował, wygrał mniej niż tuzin (mam nadzieję, że jest to tylko stan na dzień dzisiejszy i ulegnie poprawie). Lubię go, bo choć zadziwiająco często ma pod górkę, to nie użala się nad sobą, jak niektórzy kierowcy, nie obwinia całego świata za swojego pecha, tylko jeździ dalej. I wciąż wierzę, że w końcu zdobędzie mistrzowsto, na które od dawna już zasługuje.

Fakt, że pobił czas Stiga na torze Top Gear tylko dowodzi, że jest lepszy od kierowców, którzy obecnie są w czołówce punktacji.

czwartek, 3 czerwca 2010

Zamknięte z powodu, że nieczynne

W tym i przyszłym tygodniu nie będzie nowych wpisów tutaj, nie będę też wrzucać nowych recenzji na Filmweb. Powody:

- Filmweb pozmianie layoutu wciąż cierpi na tymczasowe i spodziewane usterki. Są kłopoty z dodawaniem nowych tekstów do niektórych filmów.

- Małopolska zamieniła się w coś, co przypomina luizjańskie bayou (tylko zimniejsze). Jestem zajęty przepędzaniem komarów, aligatorów i nauką gry bluesa.

- Podczas którejś z wypraw na okoliczne bagna zostałem zawirusowany. Mam w tej chwili w krwiobiegu dość złożony koktajl psychotropów, pseudoefedryny i bogowie wiedzą, jakich jeszcze paskudztw. A to znaczy, że nie mogę ryzykować picia alkoholu. A pisanie czegokolwiek na trzeźwo jest nie do przyjęcia.

Wszyscy jesteśmy zgubieni.

czwartek, 27 maja 2010

Future is now

Próby oglądania polskiej telewizji kończą się dla mnie zwykle migreną i paskudnym niesmakiem. Zwykle jestem bombardowany idiotycznymi reklamami, fatalnymi serialami, ewentualnie programami w stylu "gwiazdy robią coś, czego zwykle nie robią" - przy czym, skoro już o tym mowa, o większości z tych domniemanych gwiazd nigdy nawet nie słyszałem. Jakby tego szajsu było mało, ostatnio telewizję zdominowały dwa tematu - kampania wyborcza i powódź. Kampania nic mnie nie obchodzi - z braku kandydata który w jakikolwiek sposób przemawiałby do mnie jako wyborcy, albo nie pójdę głosować, albo będę głosować przeciw temu, którego uważam za większe zło (co oznacza, że w moim przypadku ustrój demokratyczny jakoś się nie sprawdza). Powódź nie robi na mnie wrażenia - widziałem ją już z bliska, problemy i wycie w niebogłosy z obecnie zalewanych obszarów spływają po mnie, jak woda po kaczce (jak to dobrze, że nie można dostać mandatu za wykorzystywanie fatalnej gry słów w tekście).

Na szczęście, są jeszcze stacje zagraniczne. Pozachwycam się zatem czymś, czego oglądanie jest według mnie o wiele bardziej wartościowe i kształcące, niż niemal wszystko, co można obejrzeć w polskich mediach. Z góry też przeproszę za żart, którym zamierzam zakończyć ten tekst - będzie to jeden z motoryzacyjnych dowcipów za złoty pięćdziesiąt plus VAT.

Był taki czas, kiedy jednym z bardziej medialnych popularyzatorów osiągnięć nauki był Carl Sagan. Facet w prosty sposób tłumaczył nie tak całkiem proste rzeczy, na przykład, jak w trzywymiarowym świecie wyobrazić sobie czterowymiarowy obiekt (jednocześnie nie traktując czasu jako wymiaru). Ale to było kiedyś.

Teraz oglądam program prowadzony przez miłego człowieka nazwiskiem Michio Kaku. Ten pan zajmuje się fizyką, jest wykładowcą specjalizującym się w optyce, a przy okazji jest fanem sci-fi.

Program ukazuje najnowsze osiągnięcia naukowe - jak postępy na polu nanotechnologii, pewne kwantowe ciekawostki, czy sposoby pozyskiwania antymaterii. Oczywiście gdyby facet wychodził na mównicę i referował te zagadnienia, byłoby nudno. Program zatem ubrano w następującą formułę: pan Michio pokazuje miecz świetlny, przypomina, że taką broń wymyślono na potrzeby "Gwiezdnych Wojen", wspomina, jak bardzo jest popularna wśród fanów, po czym mówi: "pokażę wam, jak go skonstruować" i wsiada do DeLoreana z "Back to the future" i wjeżdża w czołówkę.

Tutaj ci mniej rozgarnięci widzowie mogą się wprawdzie spodziewać, że zobaczą przepis na zmontowanie rekwizytu filmowego, albo zgoła działającego prototypu. Zatem od razu wyjaśnię - prowadzący nie buduje miecza świetlnego. On "tylko" rozważa i tworzy teoretyczny projekt takiego urządzenia, działającego w ramach dzisiejszego rozumienia praw fizyki, wykorzystującego technologię, znaną już dziś (choć, jak często w tym programie bywa, obecnie ta technologia jest jeszcze w powijakach, ale za kilkadziesiąt lat będzie już na tyle opanowana, aby teoretyczny projekt mógł przejść w fazę budowy prototypu). Zatem po pierwsze, mamy eksperyment myślowy, a po drugie poznajemy, co tak właściwie robią naukowcy za zamkniętymi drzwiami swych laboratoriów.

Oczywiście, program ma słabsze punkty: zanim zabierzemy się za rozważanie wehikułu czasu, nie łamiącego praw fizyki, musi nastąpić zlepek wypowiedzi fanów sci-fi, których wypytywano o cechu takiego wehikułu. Na zakończenie każdego odcinka, opracowany projekt jest prezentowany fanom, co zwykle jest po prostu powtórzeniem tego, co widz już widział na przestrzeni całego epizodu. Do tego realizatorzy stosują proste sztuczki: gdy pan Michio łamie sobie głowę nad projektem, zwykle siedzi w jakimś pojeździe i markuje pracę na laptopie (przemieszczanie się ma sugerować czynienie postępów), a pewne ważne dla całej teorii aspekty wyjaśnia zwykle w jakiejś knajpie, tłumacząc zagadnienie w stylu "wyobraźmy sobie, że ta pizza jest czasoprzestrzenią", co zapewne ma sugerować, że te rozważania na tematy sci-fi prowadzący czyni bez wysiłku, podczas przerwy na lunch. No cóż, nic nie jest doskonałe.

Niemniej program oglądam regularnie, gdyż samo oglądanie jest przyjemne, do tego czuje się bardziej na bieżąco z osiągnięciami naukowymi. Poza tym wciąż frapuje mnie ten DeLorean. Nie chodzi o podróże w czasie - nie dość, że Michio Kaku już je omówił w jednym odcinku, to oglądałem wszystkie części "Back to the future" i wiem, co dzieje się po przekroczeniu 88 mil na godzinę. Skok do roku 1955, na przykład. Nic wielkiego. Gdyby jednak w programie zaprezentowano, jak zbudować DeLoreana, który nie dość, że jest dobrym samochodem w prowadzeniu, to jeszcze wszystko w nim prawidłowo funkcjonuje - o, to byłby wyczyn na miarę naukowego Nobla!

środa, 19 maja 2010

Solidarny z zalanymi

Jak żyje się w mieście zalanym przez powódź? Cieszę się, że pytacie. Zupełnym przypadkiem mogę na to pytanie odpowiedzieć.

Żyje się spokojnie i z optymizmem spogląda w przyszłość - przecież skoro premier nie widzi bezpośrednich przyczyn, aby ogłosić stan klęski żywiołowej, to znaczy, że nic nam nie grozi.

Chcecie całą historię, dzień po dniu? Nie wystarcza zapewnienie, że wszystko jest OK? Ależ służę.

Dzień pierwszy. Niedziela wieczór.
Pada od jakiegoś czasu, cały weekend był spartolony przez wilgoć lecącą z chmur, ale jest wiosna, to normalne, zresztą mokry maj oznacza dobre plony dla rolników, więc ceny produktów rolnych nie pójdą w górę... Choć reumatyzm nieco strzyka w przechodzonych kościach, optymizm sam się narzuca.
Fakt, ciemno zrobiło się tuż po dziewiętnastej, zanim niemal półtorej godziny później zapaliły się latarnie, na zewnątrz było dziwnie nieprzyjemnie. Mniej więcej od ósmej zaczęły po mojej ulicy jeździć wozy straży pożarnej na sygnale świetlnym, ale bez dźwiękowego. No cóż, najwyraźniej gdzieś niedaleko zalało piwnicę komuś ważnemu.

Dzień drugi. Poniedziałek.
Barierki na drogach. Znaki zakazu wjazdu. Kilku kierowców nie ma cierpliwości, omija barierki i wjeżdża na zakazane drogi. Worki z piaskiem wzdłuż ogrodzeń okolicznych domów. Wszystkie samochody wyprowadzone z garaży. Auta brodzą w trzydziestocentymetrowej wodzie. Lokalne rzeczki wylały, woda idzie dokładnie z wysokością wału przeciwpowodziowego. Da się dojechać do najbliższego wiaduktu kolejowego - dalej przedzierają się już tylko ciężarówki. Pobocza pełne samochodów, które poległy w walce z przeprawą wodną rodem z Camel Trophy.
Jedni usiłują walczyć dalej i dotrzeć do roboty - niektórym się udaje, inni przypłacają to sporą utratą wartości samochodu. Spóźnienia są nieuniknione. Pozostali rezygnują i wracają do domów, póki mają jak.
Zaczyna się czatowanie przy mediach. Telewizja zajmuje się gotowaniem na ekranie i nadciągającymi kampaniami prezydenckimi. Internet jak zwykle pełen debili, najczęściej rajcujących się rezultatem Kubicy we wczorajszym Grand Prix. Zostaje radio. I tu moje zaskoczenie - pierwszy raz słyszę, jak lokalna, publiczna rozgłośnia pełni swoją misję. Co kilka minut komunikaty o stanie dróg, o kondycji komunikacji miejskiej, uspokajające głosy, niewiele muzyki, a co najważniejsze: odbierają telefony od słuchaczy i odpowiadają na pytania. A ludzie dzwonią albo wściekli, że życie mają przez tę wodę pod górkę, albo na granicy paniki - bo zdają sobie sprawę, że będzie tylko gorzej, że w każdej chwili szlag trafi prąd, a potem mogą być problemy z dostawami wody pitnej.
Telefony między znajomymi. Ludzie chcą wiedzieć, kto dotarł do pracy, kto ma widoki na powrót do domu, no i najważniejsze - co jest już zalane?
Niedaleko jest osiedle mieszkaniowe. Ładne, w miarę nowe. Kilka tysięcy mieszkańców, jak populacja niewielkiego miasteczka. Mają jedną dojazdową drogę dla samochodów i jedną tylko dla pieszych. W pewnej odległości osiedle opływa malutka rzeczka. Po południu osiedle jest już odcięte od świata. Dosłownie.
Z okien widzę, jak na żółtych sygnałach co chwila przemykają jakieś samochody - może ZiKiT, może Straż Miejska - a za nimi na pełnym gwiździe wywrotki z piaskiem.

Dzień drugi. Wtorek.
Pierwsza rzecz rano - włączone radio. Rozmowy z ekspertami. Już nie pada określenie "zagrożenie powodziowe", czy "lokalne podtopienia" - teraz co chwila słyszę wyraz "powódź". Nic dziwnego - podobno dwie przecznice od mojego domu już ewakuowano mieszkańców jednej ulicy. Komunikacja miejska działa, ale nikt nie wie, gdzie jeździ. Co godzinę w Internecie podawane są kolejne ograniczenia kolejnych linii autobusowych. Nikt się nie łudzi, czekamy na falę kulminacyjną (choć pada bez przerwy, a jak Czesi zaczną opróżniać swoje zbiorniki retencyjne, to może dopiero zrobić się wesoło - więc słowo "kulminacyjna" wydaje mi się mylące). W każdej chwili jeden z mostów ma zostać zamknięty. Niusiarnie rajcują się liczbą ofiar - powódź ma już czterech sztywniaków na koncie. Radio co pół godziny daje raport ze stanem dróg w całym województwie. Teraz dopiero zaczynają się wiadomości o "dramacie w Małopolsce".
O dziwo, śmieciarki kursują zgodnie z planem. Szacunek dla MPO w moim umyśle wzrósł wielokrotnie.
Dostrzegam przede wszystkim fakt, że ruch kołowy na mojej ulicy zamarł. Z rzadka przemknie jakiś cywilny samochód, czasem nieregularny, zbłąkany, pusty autobus z łomotem pokona okoliczne dziury w nawierzchni. Za to w tle bez przerwy słychać syreny, czasem widać wóz strażacki. Pada bez przerwy, do tego jest upiornie zimno - maj, a słupek rtęci twierdzi, że mamy siedem stopni Celsjusza.
Po południu zaczynają się polityczne pojedynki łaskawie nam panujących. Premier, stojąc w błocku, z parasolem nad głową, trzymanym przez anonimowego poddanego, stwierdza, że nie widzi bezpośrednich przyczyn, aby ogłosić stan klęski żywiołowej. Złośliwy reporter zauważa ze studia, że wprowadzenie takiego stanu oznaczałoby przesunięcie terminu wyborów prezydenckich - a przecież porządek musi być, nie będzie nam się jakaś brudna woda mieszała w politykę!
Wierzę premierowi - przecież jednym z dwóch najważniejszych ludzi w państwie nie zostaje byle kłamliwy, cyniczny kutasina. Idę na własne oczy zobaczyć, że nie ma klęski.

Wciąż dzień drugi. Wtorek po południu.
Ubieram się z rozwagą. Nie dysponuję parasolem - odkładałem zakup w nieskończoność, co teraz okazało się kiepską strategią. Wybieram długi czarny płaszcz, z poobrywanymi guzikami, mocno znoszone, stare jak świat buty, a na głowę zakładam czapeczkę z daszkiem w oczojebnym kolorze. Nic, co ma jakąkolwiek wartość, rzeczy, które mogą oberwać deszczem, błotem, kwasem i ciężkim promieniowaniem i nie będę ich żałował. Fakt, wyglądam jak zboczeniec, albo potencjalny szabrownik, a zdecydowanie jak kretyn - ale mam to gdzieś. Idę na spacer do strefy zero.
Chodniki nie są skryte pod warstwą wody, jest nieźle. Nienaturalna cisza zmącona jedynie odległymi syrenami. Pierwsze skrzyżowanie - w poprzek stoi drogi wóz Straży Miejskiej. Nad oknem kierowcy nachyla się człowiek, pewnie z któregoś z kilku samochodów, stojących na drodze z włączonymi silnikami i światłami. Skojarzenie: to wygląda trochę jak zdjęcia ze stanu wojennego. Odruchowo sprawdzam, czy wziąłem dokumenty. Zostały w normalnym ubraniu.
Strażnicy mają dość pracy, nie zamierzają mnie legitymować. Wszystkim zmotoryzowanym każą zawracać. Nieważne, czy masz małą hondę, czy jedziesz UAZem - zakaz wjazdu nie obowiązuje chyba tylko mieszkańców i służb wszelakich.
Idę dalej. W końcu widzę: wszystkie parcele odgrodzone od jezdni workami z piaskiem. W polu widzenia na ulicy może trzy osoby: mieszkańcy, albo ciekawscy jak ja. Czuję na sobie spojrzenia zza zasłon. Chyba tubylcy rzeczywiście dopatrują się we mnie szabrownika. A może po prostu wypatrują, jak wygląda jezdnia, czy już jest pod wodą? Tak czy inaczej, czuje się jak w filmie o zombie.
Docieram do miejsc, gdzie wywrotki zrzucały piasek. Niedaleko wciąż leży sterta świeżutkich worków, czekających na napełnienie - brakuje tylko piasku i ludzi do napełniania. Możliwe, że ciężarówka już jest w drodze, a może po prostu dostarczono zbyt wiele worków. Cały chodnik i jezdnia pokryte upiornie śliską warstewką błota. Moje zdewastowane buty nie mają ani trochę przyczepności. Nie chcę skręcić kostki, zawracam. Prześlizguje się koło Straży Miejskiej, jadący z naprzeciwka samochód, mimo całej dostępnej drogi i faktu, że za chwilę i tak będzie musiał zawrócić, wjeżdża precyzyjnie w kałuże tak, aby jak najskuteczniej mnie ochlapać. Płaszcz znosi to bez problemu, mój środkowy palec przez chwilkę moknie na zacinającym deszczu.

Końcówka. Wciąż wtorek, tym razem wieczór.
Ciągle mam prąd i, co najdziwniejsze, Internet. Piszę te słowa i zastanawiam się, czy wrzucić je na stronę już dziś, czy poczekać z updatem do jutra (a i tak obiecywałem sobie, że to czwartek ma być deadlinem na cotygodniową aktualizację). Postanawiam poczekać do jutra. Ostatecznie, nie ma klęski. Będzie dobrze.


Dzień kolejny - dodane podczas update'u strony. Środa.
Wody wciąż dużo - znaczy, w mieście, bo na półkach sklepowych już się skończyła. Internet wciąż działa. Czekamy, co będzie gdy fala wody z czeskich zbiorników retencyjnych do nas dopłynie.
Pożyjemy, zobaczymy.

czwartek, 13 maja 2010

Space - the final frontier



Z pewnych przyczyn zapoznawałem się ostatnio ze Star Trekiem. Nie, nie wszedłem na Wikipedię, tylko oglądałem odcinek po odcinku serię The Next Generation oraz Enterprise. Potem wszedłem na Wikipedię. Przy okazji przekonałem się, że najróżniejszych seriali osadzonych w świecie Roddenberry'ego jest od groma, do tego dochodzą filmy fabularne i około pół tysiąca (sic!) książek (zbiorów opowiadań i powieści, wydawnictw typu "seksualne wspomnienia Shatnera z zielonymi kosmitkami" nawet nie próbuję liczyć), że o komiksach nie wspomnę. Krótko mówiąc, Star Trek jest wielki. Na pewno jest w nim dość miejsca, żeby nawet ktoś o tak dziwacznych upodobaniach jak moje, znalazł w nim coś dla siebie.

"Enterprise", jeśli dobrze rozumiem, jest ostatnią, najbardziej współczesną inkarnacją serialu o podróżach statku kosmicznego zmierzającego tam, gdzie nie było dotąd żadnego człowieka. W teorii powinien być dobry - po tylu latach twórcy powinni mieć dość doświadczenia, aby wiedzieć, jak robi się dobry serial. Niestety, jak dla mnie okazał się słaby - choć nie było w nim wielu elementów, które działają mi na nerwy w "The Next Generation", to sama historia była słabiutka. Do tego zadziwiająco często scenarzyści wpadali w schemat "kapitan zostaje uwięziony, odcinek polega na tym, że ktoś z załogi musi zorganizować mu ucieczkę". Najlepsze z całej tej serii okazały się bloopery i dwa odcinku osadzone w "mirror universe" - a jeśli wpadki z planu ogląda się o niebo lepiej niż efekt zamierzony przez twórców, do tego spin-offowe odcinki są o całe lata świetlne bardziej atrakcyjne od tych zwykłych, to znaczy, że z serialem jako takim jest coś bardzo nie w porządku.

"The Next Generation" z kolei...



No cóż, ma sporo słabych punktów. Po kolei:

- technologiczny overkill.
Technologia potwornie często wchodzi w drogę scenarzystom. Weźmy taką teleportację: w oryginalnej serii wprowadzono ją z dwóch przyczyn: było to coś nowego, a także dlatego, że dzięki transporterom nie trzeba było tracić czasu ekranowego na pokazywanie widzon, jak Kirk leci sobie promem na powierzchnię planety. Niestety, taka technologia jest zbyt potężna - scenarzyści próbują nieco zbalansować gigantyczne możliwości, jakie daje teleportacja (nie działa przez tarcze, ma ograniczony zasięg, do tego co rusz wymyślają nowe rodzaje interferencji, żeby O'Brien nie mógł sobie poradzić z beam'owaniem Rikera na pokład), ale widać, że robią to na siłę. Inna rzecz, że transportery nie są najbardziej rażącym przykładem nieodpowiedzialnego wprowadzania zbyt potężnych technologii. Najbardziej boli mnie holodeck. Nie dość, że jest to potwornie przesadzone urządzenie, to jeszcze mam wrażenie, że powstał tylko po to, aby Data mógł zgrywać Holmesa.

- Statek kosmiczny, będący w zasadzie jednostką badawczą, ale jednocześnie pełnowartościowym okrętem wojennym ma na pokładzie setki osób cywilnych. Ja wiem, że za czterysta lat świat będzie inaczej zorganizowany, ale jednak mam problem z przełknięciem tej koncepcji.

- Deanna Troi (albo podobnie, nie trudziłem się sprawdzaniem pisowni). Jest to postać, która ma tylko jedno zadanie: podnieść wrażenia estetyczne na mostku kapitańskim. Jako psycholog jest do bani, jako empatka jest równie fatalna (zresztą znowu sprawa z overkillem, gdyby była dobra w swoim zawodzie, to stałaby się zbyt silną postacią potrafiącą manipulować każdym oficerem Enterprise, przy czym nikt nie byłby w stanie jej okłamać. Wymarzona dyplomatka została zdegradowana do niezbyt bystrego obiektu zadurzenia dla Rikera i niemal wszystkich przypadkowych pasażerów Enterprise).

- Data. Jest wkurwiający. I tyle.



- Wesley. Taki startrekowy Robin - dzieciak, wsadzony do serialu po to, aby młodsza część widowni miała się z kim identyfikować.

- Fazery ręczne mają kilka ustawień. Można je wyregulować tak, aby były bronią ogłuszającą. Więc czemu nikt z tego nie korzysta? Gdybym dysponował bronią paraliżującą, nie wywołującą trwałych obrażeń, na miejscu Rikera i Picarda nosiłbym dwa egzemplarze jednocześnie i strzelał z obu luf - bez ostrzeżenia - do każdego Romulanina, Ferengiego i wszystkich, którzy patrzyli by na mnie w sposób, który nie przypadłby mi do gustu.

- I jeszcze raz Data. Jest tak wkurwiający, że zasługuje na ponowne wyróżnienie.

Jednak gdzieś między czwartym a szóstym sezonem odkryłem, że są w The Next Generation rzeczy, które przypadły mi do gustu. Znowu ucieknę się do wyliczanki:

- Picard. Przemyślana postać, grana przez fantastycznego aktora. To połączenie musi działać. Uwielbiam patrzeć na gościa, który jest kompetentny, odpowiedzialny, doświadczony, doskonale wie, na co może sobie pozwolić, a jednocześnie ma gigantyczną obsesję. Facet ma świra na punkcie władzy - a Patrick Stewart potrafi to doskonale zagrać. W pierwszych sezonach myślałem "Stewart marnuje się w tak idiotycznym serialu". Później, dokładnie w odcinku "Ensigns of command", odkryłem, że nikt inny nie nadaje się na kapitana gigantycznego statku kosmicznego. Do tego uwielbiam ten akcent i tę staranną wymowę każdego wyrazu.



- Q. Miał fatalny start w inauguracyjnym epizodzie, ale potem zrobiono z niego interesującą i zabawną postać.



- Niektóre epizody są całkiem dobrze napisane. Nie zamierzam zagłębiać się w szczegóły (musiałbym namierzyć konkretne odcinki i przypomnieć sobie ich tytuły, a to zajęłoby mi zbyt dużo czasu), wystarczy tylko, że trafiłem na kilka takich, w których nie mam specjalnie czego się przyczepić.



Niby tylko trzy pozycje, ale wystarczyły, abym wytrwał przy serialu. Mało tego, sprawiły, że kilka razy pomyślałem "szkoda, że teraz już takich nie robią".
Robią za to bezwstydne retcony - ale to już temat na inny raz.

środa, 5 maja 2010

Na niebiesko - bez 3D

Nominacje do Oscara, ogarniająca większość populacji mania na niebieskie humanoidy, zakładane na licznych forach wątki typu "Avatar - jeden z najważniejszych filmów science-fiction" - wszystko to zbudowało u mnie spore oczekiwania względem nowego filmu Camerona.

Na wszelki wypadek nie poszedłem do kina. Poczekałem na DVD. Cel tego oczekiwania był prosty - uniknąć kolejek po bilety i towarzystwa innych widzów, a także, co najważniejsze, wydarcie filmowi Camerona jego najsilniejszej broni. Oglądanie "Avatara" bez 3D, na zwykłym ekranie telewizora (z prawdziwym kineskopem, a nie jakiegoś LCD HD ready, czy plazmy) jest, nie oszukujmy się, zupełnie innym sposobem oglądania, niż zamierzył to Cameron. Problem w tym, że naprawdę dobre filmy nie wymagają gigantycznych ekranów, dolby surround, ani wywołujących u mnie nudności sztuczek 3D. Odarty z tych drobiazgów, zredukowany do zwykłego ruchomego obrazka, "Avatar" najzwyczajniej w świecie nie dorasta do oczekiwań.

Całość jest historią Pocahontas, tylko pomalowaną na niebiesko. Dziury logiczne są dość głębokie, żeby wjechać w nie po dach przegubowym Ikarusem. Bohaterowie są nudni, płascy i przewidywalni. Dialogi nie zapadają w pamięć. Co najmniej godzina filmu nie musiała wcale trafić na DVD - była nakręcona tylko i wyłącznie po to, aby oglądać ją na wielkim ekranie w osławionym 3D. Tempo akcji kuleje. Przesłanie proekologiczne jest... No jak zwykle, jest naiwne - niby ma nauczyć widzów, że powinni brać przykład z niebieskich i szanować planetę, ale takie moralizatorstwo jest skazane na porażkę. Ludzie nie potrafią segregować i prawidłowo utylizować śmieci, z powodów finansowych ogrzewają zimą swoje domy węglem - dopóki nie wyeliminujemy tych i tysięcy podobnych problemów, gadanie o życiu w harmonii z Matką Ziemią jest najwyżej pompatyczną hipokryzją.

Najbardziej jednak rozbroiła mnie nazwa minerału, który jest powodem ludzkiej inwazji na Pandorę. Unobtainium... Odniosłem wrażenie, że scenarzyści przeoczyli, że należało przed rozpoczęciem zdjęć wymyślić nazwę zmyślonego minerału, wskutek czego zostali przy "tytule roboczym" dla rzeczonego minerału. Zdajecie sobie sprawę? Ktoś wykombinował cały język dla niebieskich kotoludzi, ale nie chciało im się już popracować nad nazwą dla kosmicznej ropy naftowej. Swoją drogą, wciąż nie odważyłem się sprawdzić, jak z tym bublem poradzili sobie polscy tłumacze. Niewydobywalium? Nieosiągalium? Nie-rób-sobie-ze-mnie-jaj-Cameron-ium?

Niestety, dla wszystkich wierzących, że "Avatar" jest najważniejszym filmem s-f ostatnich lat: nie jest i tyle. Gdybyście przestali obmacywać własne erekcję i przez chwilę nie fantazjowali o kopulowaniu trzymetrowej, niebieskiej kocicy, zauważylibyście, że poza efektami, które docenia się tylko w sali kinowej, ten film nie ma nic ponadprzeciętnego do zaoferowania.

Ja zamierzam jak najszybciej zapomnieć o "Avatarze". Skupię się na oczekiwaniu na inny film, też z dużym A w tytule. Tak jest, myślę o "The A-Team". Drużyna A przynajmniej nie wciska mi kitu, że jest czymś więcej, niż prostym, widowiskowym średniakiem, jadącym na łatwo rozpoznawalnej marce - mam niskie oczekiwania, więc pewnie film mi się spodoba.

czwartek, 29 kwietnia 2010

Ja, tchórz

Jest tyle smakowitych tematów, na które mógłbym się teraz wypowiedzieć - Katyń, Smoleńsk, wolne miejsca dla nieboszczyków na Wawelu, czarne skrzynki, kampania prezydencka, wybuchy wulkanów... Zatem w dzisiejszej pogadance biorę na celownik "Avatara". Tak, nie pomyliłem się - obejrzałem cudowne dziecko Camerona i nie zamierzam na ten temat milczeć.

Dlaczego ani słowa o tematach smakowitych? No cóż, moje opinie kształtuję na podstawie całkowitego braku wiedzy, kompetencji i doświadczenia. Kiepskie wyjaśnienie? Przecież wielu publicystów nie pozwala, aby takie drobiazgi powstrzymały ich przed wygłaszaniem swoich opinii, prawda? No dobrze, to nie jedyny powód. Drugi jest ważniejszy: jestem tchórzem.

Brakuje mi jaj, aby publikować swoje szczere opinie. Niby mam do tego prawo, niby jest wolność słowa. Poza tym popularność tej konkretnej strony w sieci jest śmiesznie niska, do tego jestem bezpiecznie anonimowy. A ja i tak się boję. Wierzcie mi, jest czego. Już widzę, te procesy: o brak złożonego oświadczenia lustracyjnego, zniesławienia, naruszenie dóbr osobistych, nawoływanie do nienawiści, obrazę stanu i być może o zdradę tajemnicy państwowej. A czemu nie? W tym kraju wszystko jest możliwe. Żadnego z tych procesów bym nie wygrał - nie stać mnie na adwokatów, a już przekonałem się, że jeśli idziesz do sądu, znasz prawo (a przynajmniej ten jego kawałek, który dotyczy tego konkretnego postępowania), jesteś absolutnie uczciwy, ale nie ma kasy na najmimordę, to przegrywa się z marszu.

Z bezpiecznych tematów pozostał mi tylko wulkan. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, w charakterze komentarza: przez kilka dni niebo nie było poharatane smugami kondensacyjnymi, a silniki czekających w kolejce do lądowania samolotów nie buczały na mnie z nieba. Koniec komentarza.

No dobrze, do "Avatara" wrócę następnym razem. Powiedzmy, za tydzień. Może będzie to początek regularnych wpisów na tej stronie, kto wie?

środa, 7 kwietnia 2010

Horror

Bywa tak, że pałętam się po forach internetowych. Nie, nie powiem, pod jakimi nickami, gwarantuję tylko, że nigdzie nie znajdziecie posta podpisanego Kaspar Grauen - a jeśli jednak znajdziecie, to znaczy, że jakiś buc z nudów się podszywa. Jeśli z jakiegoś powodu nagle zapragniecie zamienić ze mną kilka słów, jest tylko jedna droga: email, który zresztą mogę bez wahania zignorować. Ale odbiegam od tematu.

Tym razem bezgłośnie przyglądałem się książkowym dyskusjom - a konkretnie, o tytułach z półki oznaczonej "literatura grozy", a dla ludzi nie trawiących zbyt wielu sylab: "horror".

Przekonałem się, że niezależnie, czy klikam temat o książce Kinga, czy kogoś o kim w życiu nie słyszałem, a nawet o polskich tekstach - prędzej czy później pada argument "nie jest straszna". Znaczy, to nie horror.

Moje pytanie: i co, kurwa, z tego?

Bo to jest tak, że ostatni raz poczułem coś na kształt napięcia przy czytaniu książki, gdy miałem jakieś trzynaście lat i zatopiłem się w "Lśnieniu" Kinga. Nigdy więcej żadna książka nie wywarła na mnie podobnego wrażenia. Notabene, z filmami sprawa wygląda podobnie. Zatem, jeśli wyznacznikiem dla metki, jest to, czy utwór mnie przestraszył, coś takiego jak horror w ogóle dla mnie nie istnieje. Wyciskacz łez tak samo - nie płakałem na Bambi, nie płakałem na WallE'm. Zatem moje słownictwo zawiera w sobie określenia, których na dobrą sprawę nie powinienem nawet używać.

No dobrze, horror dla mnie istnieje: na przykład, gdy muszę załatwić coś w skarbówce, zawsze przez mój zaciśnięty żołądek przetacza się fala zwierzęcego przerażenia; gdy dostaję list polecony, czuję, że w każdej chwili grozi mi biegunka; gdy widzę w lusterku durnego buraka w ospojlerowanym BMW, przymierzającego się do wyprzedzenia mnie na zakręcie, pod górkę, na podwójnej ciągłej - wtedy boję się jak cholera. A najlepsze jest to, że dostaję to wszystko od naszego kochanego świata/kraju/społeczeństwa (niepotrzebne skreślić) całkowicie za darmo. Nie muszę wykładać trzech do pięciu dych, żeby postawić potem na półce coś, co tylko gromadzi kurz.

A jednak, gdy czytam odpowiednią książkę, albo oglądam właściwy rodzaj filmu, nie waham się przed zaszufladkowaniem go jako horror.

Przede wszystkim, uważam, że definicją horroru jest to, że bohater musi stawić czoła nadnaturalnej sile, że akcja ma miejsce w realistycznym świecie, w którym rzeczona siła jest czymś, w co nikt, z kim rozmawia bohater, nie chce uwierzyć. Autor musi możliwie sugestywnie poradzić sobie z wprowadzeniem atmosfery zagrożenia - odbiorca musi wiedzieć, że coś paranormalnego może zrobić krzywdę bohaterowi, jednocześnie miło jest, gdy bohater jest na tyle sensownie skonstruowany, żeby życzyć mu powodzenia, a nie bolesnej agonii. To najprostsza definicja, ma się do problemu tak, jak stwierdzenie, że samochodem jest to, co ma cztery koła, kierownicę i silnik. Niemniej, nie ma w niej ani słowa o tym, że zadaniem autora jest przestraszyć mnie, czytelnika.

Krótko mówiąc, "Christine" jest horrorem i tyle. Nikt, z żadnego forum, nie przekona mnie, że jest inaczej.



Swoją drogą, skoro już o tym mowa, oto fragment filmu, który na pewno mnie przestraszył - znaczy, był horrorem:




Inna rzecz, że po latach utwór TSA, który kiedyś mnie przerażał, teraz zwyczajnie mi sie podoba.

czwartek, 25 marca 2010

Odtrutka




Krótko mówiąc, dzięki przedpotopowej inicjatywie Dio, odtrułem się z chodzącej za mną piosenki z Labiryntu. Nie wiem, ile głodujacych dzieci nakarmiono dzięki temu utworowi, ale przynajmniej dla mnie pomysł okazał się zbawienny w skutkach. Swoją drogą, recenzja Labiryntu na Filmwebie wciąż czeka w kolejce do weryfikacji... A ja mam już napisane następne: "Fear and loathing in Las Vegas", "Puppet Masters", do tego piszę o nieśmiertelnym klasyku (czyli o czymś, czego poza mną najwyraźniej nikt nie zna), czyli "Moontrap". Ciekawe, kiedy teksty zobaczą światło dzienne.

czwartek, 18 lutego 2010

Potomkowie koniokradów

OK, jak śpiewał Soyka: życie nie tylko po to jest, by brać. Zatem pora dać coś od siebie, czymś się podzielić... Zdecydowałem podzielić się moją znajomością języka "ostrzyc frajera" - często mylnie branego za polski, zazwyczaj wykorzystywanego przez sprzedawców używanych samochodów. Niżej kilka przykładów (wszystkie pochodzą z moich własnych doświadczeń), w formie cytatów z ogłoszeń motoryzacyjnych i adekwatnego tłumaczenia, opracowanego po osobistym kontakcie ze sprzedawanym wehikułem.


"Okazja" (opcjonalnie z mnóstwem wykrzykników) - normalna cena, ale może uda się wmówić frajerowi, że inne są droższe. Przy okazji - jak coraz więcej osób, jestem zdania, że wielokrotne wykrzykniki są oznaką ciężkich chorób psychicznych.

"Nie wymaga wkładu finansowego" - ... przecież malowanie całej stłuczonej gradem karoserii i wspawanie nowego progu, w miejsce tego przegnitego, jest czystym kaprysem kupca, mającego małomiasteczkowe maniery.

"Technicznie w stanie bardzo dobrym" - przecież benzynowy silnik może klekotać jak diesel, a chmura dymu z wydechu znaczy, że paliwo jest dobrze spalane.

"Idealny dla kobiety" - ma automatyczną skrzynię biegów. (Rozsądek podpowiada, że w takim razie wozy typu Landcruiser, czy Buick Riviera z 1972 są babskimi autkami.) Prawdziwi faceci wolą co chwila ściskać sztywny drążek i przesuwać go w górę i w dół... w górę... i w dół... w górę i w dół... w górę i w dół, w górę i w dół, w górę i w dół... Aaaachhhh.... Tak jest, prawdziwi mężczyźni wiedzą, co lepsze.

"Nic nie stuka i nie puka" - kiedy samochód stoi ze zgaszonym silnikiem.

"Nieuszkodzony" - tak jest, panie, tylko skrzynia nie wrzuca wstecznego i szarpie przy zmianie z trójki na czwórkę.

"Jeden właściciel" - auto zarejestrowane na jedną osobę przez dłuższy czas. Osiemnastoletni syn tej osoby, ze świeżo zrobionym prawkiem, czyli chłopak, któremu wydaje się, że jest lepszy od Kuzaja i Kubicy, przecież się nie liczy.

"Full wypas" - dwie z czterech szyb podnoszą się z trudem, szyberdach przecieka, klimatyzacja rozszczelniona, radio wyrwane z deski rozdzielczej. Skórzana tapicerka? Panie, przecież welur jest lepszy od skóry...

"Ekonomiczny" - w bagażniku tkwi stukilowy bagaż w postaci instalacji gazowej, bez homologacji i nie wbitej w dowód rejestracyjny.

"Oryginalny przebieg" - BUAHAHAHAHAHA!

"Bezwypadkowy" - w odpowiednim oświetleniu z właściwej odległości.

"Nie ma rdzy" - nie licząc mało istotnych elementów, jak podłużnice, ale ich przecież nie widać na co dzień.

"Regularnie serwisowany" - co rok albo dwa, ktoś wymieniał olej i czyścił filtr powietrza.

"Raty" - jak już udowodnisz, że wcale ich nie potrzebujesz.

Możnaby jeszcze długo, ale szybko przejdę do następnego punktu: Jak nie zrazić do siebie sprzedawcy, który robi łaskę kupującemu, że wystawia auto na sprzedaż. Nie chcemy przecież, żeby ktoś pomyślał, że mamy go za drobnego cwaniaczka, potomka koniokrada. Zatem tak należy okazać zaufanie i szacunek:

- nie pytać o VIN.

- nie kucać obok auta i przyglądać się, czy karoseria jest prosta.

- nawet nie wspominać o jeździe próbnej.

- nie pytać o rdzę.

- nie zahaczać o temat historii serwisowania, rachunków za przeglądy, całej tej nudnej papierkowej roboty, którą z jakiś przyczyn ludzie na zachodzie trzymają z myślą o odsprzedaży auta.

- pod żadnym pozorem nie mieć przy sobie miernika grubości lakieru; faceci w komisach wyczuwają je węchem.

- w miarę możliwości nie uruchamiać silnika.

- sprawdzanie działania automatycznej skrzyni biegów jest tabu. A jeśli wspomnisz, że to P służy do parkowania, a nie N albo D, lepiej żebys miał na nogach dobre buty do biegania i przygotowaną zawczasu trasę ucieczki.

Mam nadzieję, że pamiętanie o prawdziwym znaczeniu ogłoszeniowych sformułowań i stosowanie się do powyższych rad ułatwi wszystkim życie, sprawi, że klienci i sprzedawcy będą uśmiechnięci i nieskorzy do kłótni, a przy okazji nakręci się koniunktura na rynku samochodów używanych - co w każdej gospodarce jest zjawiskiem dobrym i pożądanym.

piątek, 5 lutego 2010

Sexy hat


Ostatnie dni były trudne - obejrzałem Inglourious Basterds, Drag me to Hell, Helloween 2 (Roba Zombie), a wreszcie Universal Soldier: Regeneration. Po tym koktajlu fatalnych filmów przez trzy dni byłem fizycznie chory, dosłownie.

Na szczęście obejrzałem też Spirita Franka Millera. Obejrzę jeszcze raz i napiszę recenzje, jak ylko wyjdę z szoku. Na razie jedyne, co przychodzi mi do głowy, jako komentarz do filmu, to ten obrazek, którego autor jest mi nieznany, ale zapewniam go, że wykorzystuję tutaj jego dzieło z całkowitym szacunkiem i w dobrej intencji.

sobota, 23 stycznia 2010

Quis custodiet ipsos custodes?

Recenzji "Watchmen" Snydera chyba nigdy nie napiszę. Nie chodzi o to, że film jest tak wspaniały, że nie chcę psuć wrażenia swoim bezkrytycznym pianiem z zachwytu, bo nie jest. Nie chodzi o to, że nowelę graficzną Moore'a uważam za jeden z dwóch najlepszych komiksów wszech czasów (drugim jest "Transmetropolitan"), wykorzystujący do granic możliwości swoją formę, zatem do wszelkich adaptacji jestem z góry uprzedzony. Nie chodzi o to, że musiałbym przestać czepiać się Snydera za bezwstydne kalkowanie kadrów z komiksu, za co spece od reklamy okrzykują go wizjonerem. Nie chodzi nawet o to, że nie mam pomysłu na recenzję i musiałbym pisać według typowego szablonu.

Chodzi o to, że ten film nie powinien w ogóle powstać.

Jeśli już ktoś tak rozpaczliwie chciał popełnić film z Rorschackiem w roli głównej, to można było wykazać się odrobiną kreatywności i napisać coś nowego, jakąś historię z czasów sprzed wydarzeń ogarniętych w komiksie. Ale nie, żeby natłuc szmal, należało wziąć na warsztat sam komiks.

Co wyszło? Cóż, "Watchmen" Snydera tak ma się do komiksu Moore'a, jak zdjęcie grzyba do eksplozji atomowej. Wszystko jest okrojone i uproszczone. Nawet niebieski kutas Dr Manhattana nie robi wrażenia - jak ujęli to spece FCC: nie jest w stanie erekcji, zatem nie ma się czym przejmować. Tak samo ja podchodzę do tego skoku na kasę, jakim są "Watchmen" - nie zamierzam się przejmować.

Film nieudolnie próbują ratować dwie rzeczy: muzyka (i nawet temu potworkowi Snydera nie udało się obrzydzić mi mojego ukochanego "All along the watchtower" w wersji Hendrixa), oraz postać Rorshacha. Przy czym o ile w komiksie nie darzyłem go sympatią (to kolejna zaleta komiksu - jedyna bezkompromisowa postać, o twardym, jak na bohatera przystało karku, jest na dobrą sprawę faszystą, odpychającym, schizofrenicznym socjopatą), to w filmie był jedynym bohaterem, dla którego warto się przez te długie godziny męczyć przy ekranie. Przy okazji odkryłem, że chyba sam zamieniam się w kogoś o rorshachowym światopoglądzie (co może też znaczyć, że to nie postać Rorshacha się zmieniła, tylko ja jestem coraz bardziej skrzywiony)... ale może tylko byłem chwilowo zbulwersowany serwisami informacyjnymi, niedorozwiniętymi, egoistycznymi kierowcami na polskich drogach i paskudną pogodą.

Nie chcę tu powiedzieć, że film jest fatalny - nawet ja nie posunąłbym się tak daleko. "Watchmen" na celuloidzie są po prostu jak produkty z telezakupów: na swój sposób działają, mogą być nawet nieźle wykonane, tylko w gruncie rzeczy można się bez nich obejść. Są całkowicie niepotrzebne.

Zatem jeśli znasz komiks - odpuść sobie film, który nigdy nie dorośnie mu do pięt, a te kilka godzin można spędzić w dużo lepszy sposób. Jeśli nie znasz noweli graficznej, a obejrzałeś już film i uważasz, że było dobrze - frajerze, czuj się wydymany, bo dostałeś ruchomoobrazkowy ersatz prawdziwego dzieła. Gumową lalkę, zamiast ładnej prostytutki. Z drugiej strony, nie przejmuj się: straciłeś tylko czas i pieniądze, nikt ci ich wprawdzie nie zwróci, ale mogło być gorzej. Za przywilej oglądania mogli żądać nerki, albo zgoła wątroby.

Więc nie ma się czym przejmować i nie warto tracić czasu na pisanie recenzji - tym bardziej, ze już straciłem go na oglądanie filmu.

sobota, 16 stycznia 2010

Pod kopułą Kinga

Do "Under the dome" Stephena Kinga żywiłem od początku zdrową i rozsądną nieufność. Światełka ostrzegawcze zapalały się kolejno: najpierw nowina, że King wraca do pomysłu, który rozpoczął pisać w gdzieś na przełomie jury i kredy, a następnie wyrzucił do kosza - najwyraźniej wtedy potrafił dostrzec, że ta historia nie ma w sobie interesującego potencjału. Drugie światełko: od ogłoszenia, że ruszyła praca nad "Under the dome", przeczytałem zarówno "Duma Key" (z idiotycznym polskim tytułem "Ręka mistrza"), które było wtórne, przydługie, a do tego z przewidywalnym zakończeniem; a także zbiór opowiadań, które były tak nudne i zatęchłe, że nie pamiętam już żadnego z nich, a i tytuł samego zbioru wyleciał mi z głowy (nie jestem pewien, czy było to "Just after sunset", czy tylko "After sunset", czy jeszcze coś innego w tym guście). Trzecie światełko zapaliło się, gdy zobaczyłem plakat reklamujący najnowszą powieść mistrza horroru. Hasło reklamowe brzmiało: NAJWIĘKSZA powieść Kinga od czasów "Bastionu" - jeśli największym komplementem dla powieści ma być stwierdzenie, że ma bardzo, ale to bardzo dużo stron zapisanych małą czcionką, to ja olewam taką lekturę. Inna rzecz, że był to jeden z nielicznych wypadków, gdy reklama nie kłamała: rzeczywiście, najnowsza powieść Kinga ma iście królewskie rozmiary.

Niestety, cierpię na mało popularne w polskim społeczeństwie schorzenie - nie potrafię usnąć, nie przeczytawszy choć kilkunastu stron jakiejś powieści. W końcu trafiło i na najnowsze dziecko Kinga - ale jest to jego pierwsza powieść, której nie ukończyłem... i najprawdopodobniej nie ukończę czytać.

Przebrnąłem przez mniej więcej dwadzieścia, może dwadzieścia pięć procent objętości. Potem przerzuciłem się na Łukjanienkę - ale o tym innym razem. Dlaczego olałem Kinga stromym łukiem gotyckim? Proszę:

Osią fabuły jest kopuła, a w zasadzie pole siłowe, które, niczym pokrywka na salaterce, zamyka się wokół małego miasteczka w stanie Maine, odcinając je od reszty świata. Przez kopułę z trudem przenika powietrze i woda, a nie jest w stanie przezeń przebić się żaden solidny obiekt, nieważne - człowiek, ziarnko piasku, czołg, czy eksplodująca głowica taktyczna. Podkop nie wchodzi w grę - pole sięga zbyt głęboko w grunt.

Zatem mamy tajemnicze zjawisko - kopułę. Mamy bohaterów - ludzi najróżniejszych, z których część ma swoje sekrety, a niektórzy solidne i ciężkie grzechy na sumieniach. To mogłoby pójść w jakimś ciekawym kierunku, prawda? Przecież pisze to jeden z najsławniejszych współczesnych autorów, prawda?

Gówno prawda. Bohaterów jest zbyt dużo, ich biografie są zbyt obszerne, do tego są bezbłędnie podzieleni na dobrych i złych. W pierwszej części książki poznajemy ludzi, którzy natychmiast mają stracić życie, poznajemy ich nieistotne dla opowieści CV, a większość akapitów kończy się zdaniem w stylu "to był ostatni raz, kiedy Bob widział Mary żywą". Poznajemy "tych bardzo złych" - a są to nudne i płaskie czarne charaktery, czyli sprzedawca używanych samochodów i jego syn. Nie powiem, tego typu ludzie rzeczywiście mają skłonność do bycia pobawionymi moralności skurwielami, ale po mistrzu grozy spodziewałbym się czegoś bardziej wyszukanego. Potem mamy następny wątek fantastyczny - dzieci zaczynają mieć dziwaczne ataki epilepsyjne, podczas których przestrzegają, że należy "powstrzymać Halloween". Krótko mówiąc, zanosi się na jakieś paranormalne deus ex machina. Do tego znalazłem coś, co niepokojąco wygląda na dziurę logiczną: czarny charakter znajduje nieśmiertelniki głównego bohatera (bohatera, który najchętniej wymazałby ze swej przeszłości rozdział zatytułowany U.S. Army, który wyrzucił medale... ale jakoś zostawił w mieszkaniu swoje "dog tags"). Po tym przestałem czytać, więc nie wiem, czy na pewno to dziura - ale, szczerze mówiąc, nie dbam o to.

Mogę tutaj odgadnąć, jak będzie - z "tych dobrych" przetrwa główny bohater, dzieci, być może jego przyjaciółka-dziennikarka. Z tych złych nie przetrwa nikt - chyba, że chcąc być oryginalnym, King nie zabije Big Jima Renniego używając potwora z mackami albo krwiożerczej lampki nocnej, tylko zwyczajnie wyśle go przed sąd, gdzie zostanie skazany na czapę za zbrodnie wobec populacji miasteczka. Kopuła zniknie, ale ponieważ mniej więcej od "From Buick 8" King nie zniża się do tłumaczenia swoich pomysłów, nie dowiemy się, skąd się wzięła, dlaczego trafiła akurat na to, a nie inne miasto, ani dlaczego znikła. Mam nadzieję, że się mylę, ale wnioskując z ostatnich literackich dokonań Kinga, mogę być niebezpiecznie bliski prawdy.

Podsumowując: jakoś tak od czasu wypadku, w którym King został przejechany samochodem, zaczął pisać książki, które coraz mniej przypadają mi do gustu. Wnioski są następujące: albo się zestarzałem i wyrosłem z prozy Kinga, albo rzeczywiście wskutek wypadku King zaczął inaczej pisać. W drugim wypadku jest sposób, aby zmienić tę sytuację: należy przejechać samochodem mnie (abym zaczął myśleć tak, jak obecnie robi to mistrz makabry), albo ponownie przejechać Kinga (może wskutek powtórzenia wypadku, wróci do takiej formy, w jakiej był przed nim).

Do czytania "Under the dome" jeszcze wrócę... ale nie zamierzam się z tym spieszyć.

czwartek, 7 stycznia 2010

Unseen Academicals

Jest kilku autorów, których teksty przyjmuję niemal bezkrytycznie - lista nie jest długa, ale jednak istnieje. Jednym z moich ulubionych pisarzy jest Terry Pratchett i jego "świat i zwierciadło światów", czyli oczywiście Discworld. Mógłbym tutaj długo piać z zachwytu nad tym, jak Pratchett sprawnie konstruuje fabułę, bezbłędnie pisze dialogi, fantastycznie tworzy bohaterów, całość okrasza celnym dowcipem, jednocześnie przemycając mnóstwo życiowych obserwacji i mądrości... Ale to bez sensu - jeśli ktoś dotąd nie przeczytał żadnej powieści ze Świata Dysku, natychmiast powinien naprawić to niedopatrzenie. Jeśli czytał i mu się spodobało, to nie muszę kontynuować wyliczanki zalet pratchettowskiej prozy. Jeśli mu nie przypadło do gustu - to i tak go nie przekonam do mojego zdania.

Świat Dysku miał wielkie szczęście na polskim rynku wydawniczym: trafił na dobrego tłumacza, któremu najwyraźniej spodobał się materiał, z którym musiał pracować. Pan Piotr W. Cholewa wykonał kawał doskonałej roboty - i piszę to absolutnie poważnie. W zalewie tłumaczy, którzy nie mają pojęcia, o czym pisze autor i zamiast zrobić choćby najprostszy "research", zmyślają na bieżąco, Cholewa nie fuszeruje i robi z tekstem (który zresztą nie zawsze należy do "przyjaznych" dla tłumacza) dokładnie to, co zrobić należy. Niemniej lubię czytać Pratchetta w oryginale, co przy okazji pozwala mi zapoznać się z jego twórczością stosunkowo szybko po ukazaniu się jej na rynku anglojęzycznym.

"Unseen Academicals" nie zapowiadał się dla mnie tak dobrze, jak poprzednie powieści. Z wywiadu z Pratchettem jasno wynikało, że będzie to przeróbka "Romea i Julii" - tylko zamiast konfliktu między rodami, będziemy mieć do czynienia z konfliktem między fanami dwóch drużyn piłkarskich. Nie brzmiało to obiecująco: Szekspir był już tyle razy odgrzebywany i gwałcony przez najróżniejszych naśladowców, że trudno liczyć na jakieś nowatorskie podejście do tematu; z kolei piłka nożna jest dla mnie równie atrakcyjna, co gnijące truchło mrówkojada.

Pratchett jak zwykle jednak sprostał zadaniu. Ubawiłem się doskonale, fabuła była dość prosta i nie zaskoczyła jakimś wielkim zwrotem akcji, ale bohaterowie byli ciekawi i wiarygodni, poczucia humoru nie zabrakło, jak to w Świecie Dysku bywa, nastąpiły pewne zmiany (na przykład w życiu Dziekana), poznałem wiele sekretów kuchennego życia na Niewidocznym Uniwersytecie... Ogólnie, kiedy dotarłem do ostatniej stronicy, chciałem więcej - a to chyba najlepsze, co czytelnik może powiedzieć autorowi.

Niestety, gdzieś w głębi umysłu wciąż słyszałem paskudny głosik: ciesz się, póki możesz. Więcej już nie będzie.

Niedawno Pratchett został zdiagnozowany jako ofiara wczesnego stadium Alzheimera. Stał się bojownikiem o pozyskiwanie środków na badania w kierunku leczenia tej przypadłości - sęk w tym, że ewentualne rezultaty będą dostępne długo po tym, jak sam Pratchett już dawno będzie martwy.

I tu jest mój największy problem z "Unseen Academicals" - już zacząłem o nich myśleć, jako o "ostatnim Pratchettcie". Świadomość, że czyta się być może ostatnią powieść człowieka, który już wkrótce nie będzie w stanie zapamiętać, kim są jego córka i żona (a najpewniej popełni samobójstwo, póki jeszcze będzie w stanie powziąć tę decyzję), potrafi zabić całą przyjemność z lektury.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Co jeszcze można zepsuć w F1

Nie jestem miłośnikiem sportu - gdy zapijaczeni kmiotkowie ryczą, oglądając kolejne porażki naszych reprezentacji w dyscyplinach rozmaitych, ja wolę obejrzeć jakiś film z wyrazem "zombie" w tytule. Niemniej zdarza mi się obejrzeć od czasu do czasu widowisko, które kończy się ujęciem na trzech uśmiechniętych gości na podium. Jest jeden warunek: sport musi wiązać się z czymś, co ma cztery koła, robi "brum" i zużywa setki litrów wysokooktanowego paliwa.

Na chwilę obecną jedyną w miarę regularnie oglądaną przeze mnie dyscypliną jest formuła 1. Przyznaję - przez półtorej godziny dwadzieścia wyścigówek jeździ w kółko, nudne to jak cholera, zawsze wygrywa ten sam facet, zawodnicy to banda dzieciaków, którzy wszędzie muszą zabierać ze sobą tatusiów, sędziowie lubią pomiędzy wyścigami decydować, kto tak naprawdę wygrał, bez telewizora HD nie da się odczytać informacji na ekranie, a realizatorzy rzadko skupiają się na tym, co chciałbym zobaczyć... ale lubię wyłączyć mózg i patrzeć na coś, co ma na tyle proste zasady, że nawet ja jestem w stanie je ogarnąć.

FIA od dłuższego czasu robiła co mogła, aby spierdolić dyscyplinę, mającą w założeniu być ukoronowaniem motosportu - ale tak naprawdę imprezę właśnie dobiły same stajnie wyścigowe. Przede wszystkim nawalił Mercedes i McLaren.

Jedną z rzeczy, które podobały mi się w formule, był brak jingo-patriotyzmu. Owszem, pismaki rajcowały się Niemcami w niemieckich samochodach, wielkim zwycięstwem Polaka, hinduskim teamem... Ale w gruncie rzeczy były to wierutne bzdury. Niemiec jeździł w teamie zlokalizowanym w Szwajcarii, na sukces Polaka pracował cały wielonarodowościowy zespół, hinduski team ma siedzibę w Wielkiej Brytanii... Chcę tu powiedzieć, że formuła 1 nie tylko była w technologicznej awangardzie motosportu - stawała się sportem kosmopolitycznym, ponad podziałami. Owszem, na podium były flagi i odgrywano hymny narodowe dla zwycięzców - ale miałem głupią nadzieję, że to tylko kwestia czasu, nim ta przestarzała i idiotyczna tradycja trafi tam, gdzie jej miejsce we współczesnym świecie: do podręczników historii.

Tymczasem pod koniec sezonu 09 rozeszła się pierwsza niepokojąca informacja. McLaren zamierza zrezygnować ze współpracy z Mercedesem i zwolnił kierowcę Fina. Teraz brytyjski McLaren ma mieć brytyjski silnik, brytyjskiego byłego mistrza świata jako pierwszego kierowcę i brytyjskiego obecnego mistrza świata jako drugiego kierowcę. Brytyjska wasza mać, pomyślałem, ale miałem nadzieję, że ten eksperyment będzie ostatnim podrygiwaniem jingo-patriotyzmu; ostatecznie, kierowcy będą rywalizować między sobą (co już raz w McLarenie się zdarzyło, a skutki były żałosne), a ostatni dobry brytyjski silnik był montowany w samolotach Spitfire. Brytyjsko-nacjonalistyczne zapędy w kosmopolitycznym motosporcie wydają się raczej skazane na porażkę.

Niestety, pod choinkę w prezencie od Mercedesa dostałem podobną nowinę. Teraz ma być niemiecki team, z niemieckim silnikiem i dwoma niemieckimi kierowcami... Problem w tym, że to całe "nur fur Deutsche" ma pewne szanse, aby nie skończyć się katastrofą - silniki Mercedesa już od dawna są jedyną liczącą się konkurencją dla jednostek napędowych Ferrari, a jeden ze szkopów za kierownicą jest najlepszym zawodnikiem od czasów Fangio.

A to może być początek upaństwowienia zespołów - fakt, tutaj już zdecydowanie puszczam wodze fantazji, ale jeśli popatrzeć, jaki bajzel panował w tym roku w formule 1, to wszystko jest możliwe. Jeśli do tego dojdzie (dajmy na to, za dwa lata), pozostaje tylko współczuć Kubicy - który nigdy więcej nie znajdzie zatrudnienia, albo co gorsza, znajdzie się w zespole reprezentującym Polskę, opartym o polskie pomysły i rozwiązania stosowane w prowadzeniu reprezentacji w normalnych, nie motoryzacyjnych dyscyplinach.

A cały sport zostanie zdominowany przez niemieckie auto z niemieckim kierowcą (i zapewne Rossem Brawnem, który przyjmie niemieckie obywatelstwo).

A ja w takim wypadku już z całkowitą szczerością i precyzją będę mógł oświadczyć, że nie ma absolutnie żadnego sportu, który choć trochę mnie interesuje.